Jak to jest, że jedyna osoba, jaka się do ciebie uśmiecha w
ciągu dnia, to Pani z warzywniaka? Co sprawia, że ludzie na naszych szarych i
usłanych psimi gównami ulicach chodzą ze spuszczonymi głowami, sprawiając
wrażenie jeszcze smutniejszych i zdołowanych tym, co się tu wyprawia?
Czasem myślę, że to kwestia klimatu i braku słońca. Łatwiej
przecież narzekać, kiedy jest zimno i szaro-buro dookoła. Ludzie z cieplejszych
stref klimatycznych są jakoś bardziej przyjaźnie nastawieni. Ale i w Europie są
kraje, w których ludzie uśmiechają się do siebie i nawet mówią sobie „dzień
dobry”, mimo że się nie znają. Naszą (polską) domeną jest narzekactwo wszelkiej
maści. Nie wypada przecież odpowiedzieć na pytanie „co słychać?” po
amerykańsku, że wszystko świetnie i jeszcze się uśmiechnąć. Mówi się raczej, że
po staremu, albo „stara bida”, jakkolwiek nie kombinując bida brzmi bidnie i
nędznie a nie radośnie.
Można się nawet do tego przyzwyczaić, bo doznałam ciężkiego
szoku, kiedy Pani w warzywniaku szeroko się do mnie uśmiechnęła. Myślałam
nawet, że ktoś za mną stoi może, jakiś jej znajomy, ale odwróciłam się i nic
nie zobaczyłam. O co chodzi? A Pani jest po prostu uprzejma i chciała być miła.
Dziwne, prawda?
Nie jestem socjologiem, ale przeprowadzam czasem taki drobny
socjologiczny eksperyment, stojąc na czerwonym. Uśmiecham się szeroko do osoby
w sąsiednim samochodzie. Często jest to dość duże zdziwko, ale czasem ktoś się
oduśmiechnie, więc jeszcze nie wszystko stracone.
Opublikuję ten post, żeby się nauczyć, co i jak a potem może
jakoś pójdzie. Od dawna miałam ochotę sobie popisać.